Pokazywanie postów oznaczonych etykietą inne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą inne. Pokaż wszystkie posty
No dobra, co dzisiaj mamy? TŁUSTY CZWARTEK!!! Kto dziś nie zje pączka, faworka lub oponki sam się w nią zamieni :D Ja mam za sobą już kilka z każdego rodzaju ;) A wiecie, że pączki można troszkę odchudzić? Trafiłam na super przepis i chcę się nim z Wami podzielić. Nie byłabym sobą, gdybym ich nie spróbowała: pączki z piekarnika - są wyśmienite i można je jeść bez wyrzutów sumienia (no, albo chociaż z mniejszymi :)).
Przepis pochodzi z mojej ulubionej Kwestii Smaku. Wykonałam go dokładnie krok po kroku i mogę oficjalnie się przyznać, że udały mi się pierwsze pączki bez babcinej pomocy!


Przygotujcie sobie takie składniki:
370 g mąki
170 g masła
50 g świeżych drożdży (lub 2 torebki suchych)
100 ml ciepłego mleka
3 jajka
50 g cukru
3/4 łyżeczki soli
marmoladę, nutellę lub inne ulubione nadzienie

  • No i przechodzimy do zabawy :) Jajka i masło muszą być ciepłe, wyjmijcie je wcześniej z lodówki.
    Przygotowujemy rozczyn: podgrzewamy mleko, dodajemy do niego łyżeczkę cukru, łyżkę mąki oraz drożdże. Po kilku minutach rozczyn zacznie uciekać Wam z kubka :) Możecie wtedy włożyć go do miski z mąką, którą szybko przygotowujemy w międzyczasie.

  • A zatem: przesiewamy mąkę, dodajemy do niej cukier, sól, mieszamy. Następnie możemy włożyć kubek z rozczynem, niech się wylewa na mąkę. Po około 10 minutach wylejcie rozczyn i wymieszajcie go z suchymi składnikami. Zagniatajcie tak ciasto przez około 10 minut. Kto ma malakser z hakiem, ten nie wyrobi sobie biceps :D

  • Pozostało dodać masło: po kawałeczku i dalej ćwiczymy zagniatanie :) Dochodzimy do momentu, kiedy ciasto odchodzi nam od ręki oraz od brzegów miski. Jest błyszczące i elastyczne. Takie ciacho zostawiamy pod przykryciem na minimum godzinkę - ja zaliczyłam wczoraj fitness w tym czasie (choć sens tych ćwiczeń był raczej żaden :D).

  • A więc wracamy z ćwiczeń i resztkami sił uderzamy w wyrośnięte ciasto i wykładamy je na blat oprószony mąką. I teraz wykonujemy najprzyjemniejsze czynności: formowanie naszych pączków. Warto zatrudnić do tego etapu małe pomocne rączki: Kuba spisał się na medal! Wykrawamy szklanką o średnicy 6 cm kółeczka, wkładamy do nich porządną łyżeczkę marmolady bądź innego nadzienia, dokładnie sklejamy i wkładamy do papilotek na muffinki. Tak przygotowane muszą sobie spokojnie odpocząć i nawet jeszcze urosnąć - zostawiamy na pół godziny.

  • Piekarnik nastawiamy na 180 stopni. Używajmy tylko jednej blachy, żeby pączki się ładnie równo upiekły. Przed wstawieniem ich do piekarnika nasmarujmy je roztrzepanym jajkiem. I tyle!!! :) Czekamy około  12-15 minut aż się ładnie upieką - przed wyjęciem sprawdzamy metodą na suchy patyk.

  • Oczywiście czas podczas pieczenia pączków nie może się zmarnować, więc bierzemy się za przygotowanie lukru :) Ja zrobiłam malinowy.
    4-5 łyżek soku malinowego (domowego!) mieszamy z cukrem pudrem. Ile cukru? Hmm, tak na oko, aż zacznie ładnie gęstnieć i sami uznacie, że to już to :) Smarujemy pączki, posypujemy obrzydliwie słodką posypką i JEMY!!!! :)

Smacznego!!! Lecę po pączka!!! ;) A Wy się lepiej przyznajcie ile ich już wszamaliście :)




Kto nie lubi kaszy jaglanej? No chyba każdy, a na pewno Ci, którzy znają jej cudowne właściwości. Sama spożywam kaszę jaglaną najczęściej w formie jaglanki na śniadanie lub na sypko do obiadu. Młodszy roczny synek też się nią zajada, a starszy - no z nim już gorzej - nawet nie spróbuje!!! Ale to już taki typ :) Możecie znaleźć u mnie super szybkie dwuskładnikowe (!) ciasto z kaszy jaglanej i jabłek - pychota!!!

Ostatnio zdarzyło mi się trafić na temat jaglanki w programie "Ugotuj mi mamo". Uwielbiam kobitkę prowadzącą za jej naturalność i spokój, jaki od niej bije. I sobie wyobraźcie, że zrobiła z kaszy kopytka :) Od razu światełko mi się zaświeciło i kasza zaczęła się prażyć. Przecież Kuba kopytka uwielbia, więc jest sposób, żeby jaglankę nawet jemu przemycić!!! :D


A jak dobrze ugotować kaszę, żeby pozbyć się delikatnej goryczki?

Już piszem!!! ;) Kaszę w ilości dowolnej wsypujemy do garnka o grubym dnie i prażymy ją przez kilka minut, co chwilę potrząsając garnkiem, do momentu, aż zacznie wydobywać się z niej delikatny orzechowy zapach. Spróbujcie nie spalić jej już na tym etapie!!! Gdy już zaczniecie czuć orzechy zalejcie kaszę wrzątkiem, a następnie odlejcie wodę. Ja tą czynność powtarzam dwukrotnie. Wypłukaną kaszę znów zalewam wrzątkiem, tak by wody było o około 1-1,5 cm więcej niż kaszy i gotuję pod przykryciem do momentu aż woda wsiąknie i odparuje. Nie mieszajcie kaszy w tym czasie!!! Możecie sprawdzić, czy woda jeszcze jest na dnie delikatnie odchylając łyżką jaglankę. Kasza gotuje się w ten sposób przez około 10-15 minut.

No a teraz pędzę z przepisem na kopytka - banalnym!!!


Składniki na kopytka z kaszy jaglanej z sosem truskawkowym

200-300g kaszy jaglanej
mąka ziemniaczana
mrożone truskawki
jogurt naturalny
syrop klonowy, ksylitol lub cukier trzcinowy

Ugotowaną kaszę blendujemy do momentu uzyskania papki :) Następnie dosypujemy mąki ziemniaczanej w ilości 1/4 objętości kaszy. Takie ciasto cierpliwie wyrabiamy, możecie dosypać troszkę mąki, ale nie przesadźcie, bo wyjdą Wam żelki zamiast kopytek!!! (coś o tym wiem ;))
Gotowe ciasto rolujemy i kroimy na kopytka. Wrzucamy do wrzącej osolonej wody, czekamy aż wypłyną i tak gotujemy przez około 4 minuty.

Teraz do zrobienia został tylko sos truskawkowy. Truskawki mrożone (tych świeżych zimą nie polecam!) wkładamy do garnka z odrobiną wody i gotujemy. Miksujemy, gdy się rozmrożą, a następnie dodajemy troszkę jogurtu naturalnego. Sosik można dosłodzić syropem klonowym, ksylitolem lub cukrem trzcinowym.
Zamiast truskawek możecie oczywiście użyć innych owoców, a nawet dżemiku zrobionego przez Was w letnim sezonie :)

Prawda, że przepis jest banalny? Jedliście kaszę jaglaną w tej postaci? Jak ją najczęściej przyrządzacie? Podzielcie się linkami w komentarzach do swoich ulubionych przepisów z kaszą. 


Przeglądając zdjęcia pokoików dziecięcych na popularnym Pintereście, czy na różnych blogach, na pewno nie raz trafiliście na tą książkę. Zazwyczaj stoi sobie dumnie obok pięknych modnych grafik, lub patrzy z góry na mniejsze książeczki. Prezentuje się całkiem przyzwoicie, przynajmniej z okładki :D Chciałam jeszcze tylko sprawdzić jej zawartość. Książka, o której piszę to "Mapy" wydawnictwa Dwie Siostry, a autorstwa państwa Mizielińskich. Okazja do kupienia akurat się pojawiła: Mikołaj wybierał się do naszych dzieciaczków, więc książka została mu podrzucona do wora.

Kuba na widok książki od razu miał uśmiech od ucha do ucha i akurat tego się spodziewałam :) Od razu z zaciekawieniem zaczął przeglądać strony i dopytywać co, gdzie, jak, kiedy tam pojedziemy???!!! Tego też się po nim spodziewałam :) Ale w czym mnie ta książka zaskoczyła i czego się Kuba nauczył? Nauczył się czytać!!! Powiecie, że to książka obrazkowa przecież! No tak, ale nazwy państw i kontynentów to już są napisane, kilka dodatkowych informacji o danym kraju czy zwierzakach również. I chyba to się spodobało Kubie, że na każdej stronie do przeczytania był tylko JEDEN DUŻY wyraz. No czasem dwa, trzy, ale zazwyczaj tylko jeden. Literki to on już znał od dawna (pierwsze zaczął nazywać w wieku rok i osiem miesięcy), ale teraz zaczął je ładnie składać i czytanie zaczęło go coraz bardziej bawić. Kuba za niecałe trzy miesiące skończy 5 lat i jestem z niego bardzo dumna, że potrafi już przeczytać pierwsze słowa!!! Aaa i jeszcze jedno się w nim zmieniło :) Już nie chce być Batmanem, czy piłkarzem kiedy dorośnie, teraz chce zostać podróżnikiem!!! Czyż to nie piękne? ;) 

A co ja sądzę o książce? Zaskoczyło mnie to, że strony w środku są jakby postarzone, kolory są bardzo stonowane, powiedziałabym, że nawet ciemne. Po okładce się tego nie spodziewałam :) Grafik miał chyba na celu przybliżenie poszczególnych kart do map widzianych na filmach o piratach - jak dla mnie OK, dla chłopca, który uwielbia Jake'a z Nibylandii również super!!!
Same obrazki czasami wydają się dosyć dziwne i czasami się zastanawiam co to za zwierzę autor chciał namalować :) Książka gabarytowo jest dość sporawa - największa na naszej półce i dosyć ciężka, ale myślę, że już każdy czterolatek sobie spokojnie z nią poradzi. Poza tym można dowiedzieć się wielu ciekawych szczegółów o niektórych krajach, choć wielu z nich w książce brakuje - może pojawią się w kolejnej części, o ile taka powstanie :)

"Mapy" uczą nie tylko geografii, ale także historii, botaniki, zoologii, a przede wszystkim tolerancji do innych kultur i różnorodności nas "człowieków". Książka została przetłumaczona na ponad 20 języków i jest licznie nagradzana. W 2013 roku została wyróżniona nagrodą Prix Sorcieres 2013 - przyznawaną przez stowarzyszenie księgarzy - jest to największe wyróżnienie dla książek dziecięcych przyznawane we Francji. Myślę, że "Mapy" Mizielińskich stają się już klasykiem, który należy mieć u siebie na półce.






Wy też tak macie? Zabawki w dużym pokoju, w sypialni, w wózku, łóżeczku, na komodzie, a nawet w kuchni??? Wszędzie gdzie wzrok poniesie kolorowe drobiazgi!!! Przecież ich miejsce jest w pokoju dziecka! No tak, ale co z tymi, które lepiej mieć pod ręką kiedy karmimy pociechę? I czy rzeczywiście u Was w domu panuje taki porządek, że żadna zabawka nie bywa w salonie? 

W chwili, kiedy piszę tego posta Kuba robi namiot z koca i poduszek na kanapie, Maciek się buja na swoim motorku bujaczku, na podłodze leżą klocki, żołnierzyki i gryzaki. Małe pianinko jest zawsze pod ręką, kiedy Maciuś chce la, la, la... No dobra, czasem trzeba ogarnąć cały ten bałagan, ale czy jest sens wynoszenia tego wszystkiego do pokoju dziecka? Kiedy i tak rano pójdę tam po jakąś zabawkę, Maciek przyciągnie do salonu misiaka, a Kuba swoją kolekcję autek!

Czy można znaleźć na cały ten bałagan jakieś fajne miejsce w salonie? Takie, żeby nie siało postrachu i nie raziło za bardzo w oczy? Dla chcącego nic trudnego!!! Wymyśliłyśmy z siostrą bardzo prosty organizer, kosz czy też pudło na zabawki, które może wykonać każdy z Was!!!
Do jego wykonania niezbędny jest gruby filc - ja wybrałam grafitowy, o grubości 4mm i gęstości 700g/m2. Filc jest impregnowany z jednej strony, przez co się nie rozciąga i jest bardziej wytrzymały. Z filcu wycinamy koło o średnicy 22cm i dwa prostokąty 34cmx36cm. Jeśli chcecie większy kosz, pamiętajcie troszkę o matematyce: suma dwóch krótszych boków prostokąta musi być równa obwodowi koła, do czego dodajemy 2cm na szwy. Brzmi skomplikowanie, prawda? :D Ale tak naprawdę nie jest ;) Zawsze możecie skorzystać z gotowych wymiarów podanych przeze mnie ;)

Wykroje gotowe? Pozostało nam je "tylko" zszyć! Potrzebna nam zatem maszyna do szycia i sprawne rączki mojej siostry :) Materiał jest dosyć gruby i trzeba troszkę pokombinować zszywając boki z kołem na okrągło, ale dacie radę!!!

Moim zdaniem kosz pasuje do każdego wnętrza - nie ma się co go wstydzić :) Można naszyć na nim przeróżne aplikacje (na przykład z cienkiego filcu), dopasowując go do wystroju pokoju, gwiazdki, chmurki, kropelki - co tylko przyjdzie Wam do głowy. Z uwagi na to, że mój organizer przebywa raczej w salonie, pozostawiłam go bez dodatkowych ozdób - niech sam się broni ;)





Bardzo ciekawa jestem jak wygląda sprawa z zabawkami w waszych domach. A może Wasze dzieci są tak wychowane, że bawią się tylko w swoich pokojach? Jest to w ogóle możliwe???!!!
Już od dawna mam w głowie wpis o naszym - tzn. moim i jednej z sióstr mych nowym love :) Może bardziej mojej sis, niż moim - ponieważ ja nawet nie posiadam maszyny. Jakiej maszyny? Do szycia oczywiście - siostra już trochę na niej działa, ja się uczę. A więc to nowe love jest szyciowe. Od czasu do czasu będziemy podrzucały nasze, a raczej siostrzane robótki :) Mam nadzieję, że znajdziecie coś miłego dla oka, a może nawet uda nam się Was zainspirować.

Dzisiaj przedstawiamy komplecik czapa + komin dwustronny. Czapa z pomponem obowiązkowym!!! Tkanina bardzo nam się spodobała, wzór śliczny, delikatny, kropelkowy, w ulubionych przez nas ostatnio szarościach i bieli. Pompon wykonany z tiulu - banalny do zrobienia, a jaki daje efekt!!! Pracy troszkę było, ponieważ czapa jest szyta z podwójnego materiału. Dorwałyśmy do kompleciku śliczną modelkę (dziękujemy Oliwii :*) i tak oto się prezentuje:



Komplecik podobno nosi się świetnie, a przechodnie zaczepiają i wychwalają, że ślicznie się prezentuje :)

Czy jest na sali jakaś fanka domowego szycia? Dajcie znać!!!

Pamiętacie te czasy, jak jeszcze w podstawówce na technice obowiązkowo przed świętami sklejaliśmy kilkadziesiąt kolorowych paseczków? Tworzył się długi łańcuch choinkowy taki na całą salę!!! To była radocha, co? Dziś mąż trafił na zdjęcie takiego łańcucha w necie i pokazał go synowi - na co Kuba wytrzeszczył oczy z zapytaniem cóż to takiego :) Łańcuch zatem wykonać musimy obowiązkowo!!!

Dzisiaj chciałam Was zachęcić do przygotowania własnoręcznie robionych ozdób choinkowych. Nie będzie to tym razem kolorowy łańcuch (ten tutorial każdy zna), ale prześliczne bombki :) I zaufajcie mi, nie potrzebne są do tego jakieś super moce zręczności!!! Ostatni przedświąteczny weekend przed nami, wyszperajcie zatem z czeluści papierów te ciekawsze, możecie nawet wydrukować dowolne grafiki na białym trochę grubszym papierze. Mi wpadły w oko między innymi kartki z ostatnich stron bloków rysunkowych - szare, lekko błyszczące. Zajrzyjcie do szkatułki z tysiącem kolczyków i z czystym sumieniem odłóżcie te, które się posypały :) I już macie koraliki jak znalazł do wykorzystania! Potrzebne Wam jeszcze będą: nożyczki, linijka, klej (Magic jak zwykle najlepszy), cieniutki drucik, przebijak i nitka.
I do roboty!!!

Kartkę papieru możecie pociąć "na oko" na paseczki o szerokości około 1 cm, lub odrysujcie sobie wcześniej na niej linie (tu jeszcze ołówek się przyda :)). Na jedną bombkę potrzebne będzie osiem pasków. Ja wycinałam je na oko.


Osiem paseczków sklejamy mniej więcej na środku każdego z nich, tworzy nam się taka niby gwiazda:


Jak klej dobrze wyschnie, łapiemy paski i sklejamy je od góry:


Następnie dziurkujemy w miejscu sklejenia i przewlekamy cieniutki drucik, dodając po każdej stronie bombki mały koralik - nasze wykończenie drucika. Pozostaje nam tylko dowiązać nitkę, dzięki której bombki możecie zawiesić w dowolne miejsce.


Prawda, że piękne? :)





A tak się prezentowały na choince w zeszłym roku:


Czy wy również sami wykonujecie ozdoby świąteczne? Dla nas to świetna zabawa i znów wspólnie spędzony czas - w dodatku kreatywnie ;)


Oreo - nigdy nie rozumiałam o co tyle szumu i płaczu dzieci - czy te ciacha są naprawdę aż tak dobre? Czy są zdrowe? Reklama przedstawia je w najlepszym świetle - z mlekiem smakują jeszcze lepiej - a jeżeli dziecko wypije z nimi choć trochę mleka - to już jest hit - samo zdrowie (choć można się z tym spierać) !!! Czemu by ich nie kupić???!!! I wiecie co - kupowałam - a jakże :) Może nie za często, bo ich cena do najniższych nie należy, ale skusiliśmy się nie raz.

Do czasu, aż wypróbowałam przepis na domowe oreo :)
Ciastka pomimo tego, że zrobione w domu nie składają się tylko ze zdrowych składników. Jednak podając domowe oreo mojemu synowi mam mniejsze wyrzuty sumienia. Wiem, co się w nich znajduje i są rzeczywiście rewelacyjne. Gdybym miała je zrobić z samych dobrych składników pewnie straciłyby dużo na smaku. Może kiedyś pokuszę się o zmodyfikowanie tego przepisu.
A zatem do dzieła, bo ślinka cieknie :)

Składniki na ciasteczka oreo:

1 i 1/4 szklanki mąki
75 g masła
1 szklanka cukru pudru
3/4 szklanki kakao
1/4 łyżeczki sody
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli himalajskiej
1 jajko
1/2 łyżeczki aromatu waniliowego

Składniki na nadzienie:

110 g miękkiego masła
1 i 3/4 szklanki cukru pudru
1 łyżeczka aromatu waniliowego
szczypta soli himalajskiej

Najpierw ciacha: rozpuszczamy masło i czekamy aż ostygnie. W między czasie łączymy ze sobą mąkę, kakao, sodę, proszek do pieczenia, sól. Do ostudzonego masła dosypujemy cukier puder, jajko, aromat i łączymy ze sobą. Mokrą masę dodajemy do suchych składników i wyrabiamy z nich ciasto - wyjdzie wam bardzo ciemne i dobrze, o to tu chodzi :) Wyrobione wkładamy do zamrażalki na pół godziny. Następnie rozwałkowujemy na grubość około 3 mm i wykrawamy ciasteczka szklanką lub okrągłą foremką. Pieczemy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia przez około 7 minut w temperaturze 170°C.

A teraz nadzienie: łączymy wszystkie składniki, miksujemy do momentu rozpuszczenia cukru i wkładamy do lodówki. Kładziemy je pomiędzy dwa upieczone ciasteczka - jednak jak już dobrze wystygną.

W oryginalnym przepisie było nadzienie podane wyżej, jednak przy drugim podejściu do wypieków zdecydowałam się zrobić ciasteczka bez niego - są wystarczająco dobre, a samo masa z masła i cukru była moim zdaniem za słodka do nich.

A i jeszcze polecam od razu zrobić ciasteczka w podwójnej ilości :) Schodzą ekspresowo!!!

Czy Wy też pieczecie domowe wersje sklepowych smakołyków? Pochwalcie się jakich :)



Chcę się z Wami podzielić cudownym przepisem na syrop z cebuli. Każdy kaszel bardzo szybko po nim przechodzi, choć sam syrop w wykonaniu nie należy do ekspresowych. Przepisem podzieliła się przyszywana ciotka mamy, kobitka w wieku ponad 80 lat, śmigająca na nogach ma 7 piętro!!! Nie znam jej osobiście, ale to podobno kobieta żywioł i warto jej posłuchać, ponieważ zielarstwo to jej mały konik.

Składniki na syrop:
7 dużych cebul
4 łyżki miodu

Cebule siekamy najlepiej przy użyciu blendera, przynajmniej się nie popłaczemy. Wrzucamy do garnka razem z miodem i gotujemy w kąpieli wodnej przez około 2 godziny. Po tym czasie wyłączamy i po ostygnięciu wyciskamy sok z cebuli, najlepiej przez gazę. Taki syropek pijemy co 1-2 godziny po jednej łyżce. Próbowałam go podawać dzieciom, przy ostatnim przeziębieniu, ale niestety za cholerę nie chciały go wypić!!! W smaku jest całkiem dobry, bo słodki, choć zapach może trochę odrzucać. Ja swoje przeziębienie wyleczyłam ekspresowo, więc polecam i Wam w chwili słabości. 

A Wy Macie jakieś domowe sprawdzone przepisy na syropki? Koniecznie dajcie znać!!!



No dobra, przyznaję się!!! Używam w kuchni vegety!!! Straszne co? Zwłaszcza, że raczej promuję zdrowy tryb życia i omijam z dala wszystkie przyprawowe mieszanki na półkach sklepowych. Aaa... jeszcze Wam powiem, kto mnie do tego namówił - oczywiście, że mama!!! No jak jej nie słuchać!!! :)
Sekret jednak tkwi w tym, że vegeta jest domowej roboty!!! I już Wam piszę jak się zabrać za jej zrobienie. Myślę, że każda pora roku na jej przygotowanie jest dobra, ale najlepsza będzie jesień, kiedy zbieramy nasze plony z przydomowych warzywniaków. Wszystkie składniki będą wtedy eko, nie okraszone żadnym chemicznym paskudztwem.

Składniki na vegetę:
2 kg marchwii
1 kg pietruszki
1 duży por
1 kg selera
1 duży pęk natki pietruszki
1 opakowanie kurkumy
Około 15 dag soli himalajskiej

I znów podkreślam, użyjcie tylko soli himalajskiej!!! Więcej o niej piszę tutaj. Marchew, pietruchę i selera trzemy na tarce o grubych oczkach. Pora i natkę pietruszki siekamy na drobniutko. Potrzebna nam teraz będzie suszarka do owoców, ewentualnie miejsce na grzejniku lub piec kaflowy u babci :) Warzywa układamy najlepiej na pergaminie, no i zaczynamy suszyć tą sieczkę :D Przez około 24 godziny, zależy jaką mocą. Potem wszystko razem wałkujemy, przesypujemy do słoiczków i dosypujemy sól oraz kurkumę. Dokładnie mieszamy i używamy :) Do czego? Zupy, sosy, mięsa pieczone, sałatki, surówki - gdzie tylko zapragniecie :) Do słoiczków możecie dorzucić po 2-3 liście laurowe, podobno dobrze chłoną wilgoć.

Smacznego dla naszego zdrowia!!!


Podoba Wam się przepis? Używacie w domach vegety? 
Dziękuję za każdy komentarz!!! ;)

Piekliście kiedyś torty? Ja próbowałam już kilka razy, jakoś zawsze z marnym skutkiem. Próbowałam zrobić "Rainbow cake" - niestety wszystkie tęczowe warstwy wylądowały w koszu - płaskie jak dechy!!! Zrobiłam "Layered cake" - kilkanaście razy otwierając i zamykając piekarnik. Potem ślicznie go udekorowałam, popstrykałam tysiąc fotek no i na koniec okazał się zakalcem!!! :/ Czy ja wybieram jakieś zbyt skomplikowane torty? Czy po prostu nie mam ręki do nich???!!!
No, ale tym razem się udało!!! Więc się dzielę, przynajmniej pysznymi widokami, bo torcik został już dawno pochłonięty :D
Okazja się nadarzyła niemała: moja siostrzenica Zuza skończyła już 2 latka!!! Może pomysł dla dzieci troszkę dziwny, bo tort ma mnóstwo szpinaku w sobie - ale jakoś z chęcią go zjadły :) Wszystko dzięki tym kolorom!!!
Za przepis bardzo dziękuję koleżance z "Molików książkowych" - Romanie, która zawsze piecze dla nas takie pyszności!!!

I już pędzę ze składnikami:

400 g mrożonego szpinaku
3 łyżeczki proszku do pieczenia
1 szklanka mąki krupczatki
1 szklanka mąki tortowej
3 duże jaja
200 g cukru
1 1/3 szklanka oleju

2 łyżki cukru pudru
1 łyżeczka żelatyny
1/3 szklanka ciepłej wody
400 ml śmietany 30%

Szpinak rozmrażamy i odciskamy z nadmiaru wody. Jajka miksujemy z cukrem, aż się rozpuści. Dolewamy powoli olej nadal miksując. Następnie dodajemy wymieszane ze sobą mąki z proszkiem do pieczenia, najlepiej wcześniej przesiane. Na koniec dodajemy szpinak i dokładnie mieszamy. Ciasto przelewamy do tortownicy (25 cm) i wstawiamy do nagrzanego do 180°C piekarnika na niecałą godzinę. Sprawdzamy czy jest gotowy metodą na suchy patyk :)

Teraz możemy przygotować śmietanę. Miksujemy ją na wysokich obrotach z cukrem pudrem. Na koniec dodajemy ostrożnie rozpuszczoną w wodzie żelatynę, tak, żeby nie powstały grudki.
Gdy ciasto wystygnie odkrawamy około 1/3 z góry, następnie nakładamy na spód ciasta śmietanę i na wierzch kruszymy tą odkrojoną część. Dzięki mące krupczatce powstaje nam śliczny delikatny mech :) Dla kontrastu można go przyozdobić świeżymi truskawkami, malinami czy wisienkami. Proponuję również granat (dzięki Romana!!! :)), który ładnie przełamie smak tortu twoją kwaskowatością.





Jak widać torcik się udał nawet mnie, więc może go wykonać każdy :) Efekt zaskoczenia gości gwarantowany!!! I nasze dzieci były zachwycone :)

Jakiś czas temu przesłuchałam niemal wszystkie wykłady profesora Jerzego Zięby. Myślę, że większość osób zna jegomościa, a jeśli nie, to bardzo zachęcam Was do zainteresowania się jego osobą, a raczej jego działalnością. Otóż gostek moim zdaniem próbuje w końcu zrobić coś dla CZŁOWIEKA, jako jeden z nielicznych publicznie mówi o przemyśle farmaceutycznym oraz lekarzach, jako szajce, która chce tylko zarobić kasiorę na niewiedzy i niestety zdrowiu nas wszystkich. Jest zwolennikiem naturoterapii, zalegalizowania marihuany leczniczej, a także wielkim przeciwnikiem szczepień ochronnych. Ma wielu przeciwników, jednak jest na tyle odważny, by głośno mówić o sprawach oczywistych, które dzieją się w polityce i w wielkich firmach zarabiających na niewiedzy i zdrowiu (bądź chorobie) Polaków.

Jerzy Zięba zmienił moje postrzeganie na wiele aspektów związanych ze zdrowiem. Jednym z nich jest używanie soli. Każdy z nas wie, że sól to biała śmierć, dietetycy zalecają jej ograniczanie (broń Boże wyłączenie z jadłospisu!!!), nadmiernie stosowana prowadzi do wielu chorób. Zwiększa ryzyko zachorowania na raka żołądka, sprzyja powstawaniu kamieni nerkowych oraz może prowadzić do rozwoju osteoporozy poprzez wypłukiwanie wapnia z naszych organizmów.
Tymczasem sól jest niezbędna do prawidłowego działania naszych organizmów. Wg niektórych źródeł spożywamy jej za dużo, bo aż 10 gramów dziennie, a norma to 5g. Jest główną przyprawą w naszych kuchniach - ja sama osobiście nie wyobrażam sobie gotowania bez soli.

A co mówi pan Jerzy na ten temat? Sól jest zdrowa!!! Spożywana w większych ilościach może nawet obniżyć ryzyko chorób serca. Ale trzeba spożywać odpowiednią sól, jeśli chcemy mieć z niej jakieś korzyści. Namawia nas do porzucenia białej soli kuchennej, którą kupicie naprawdę wszędzie, na rzecz soli himalajskiej, celtyckiej lub kłodawskiej. Sól kuchenna jest tak oczyszczona, że nie ma w sobie prawie żadnych minerałów, ewentualnie wzbogacona jest o jod. Sól morska - wydawałaby się zdrowsza, no ale nie o wiele. Posiada spory wachlarz minerałów, ale obecny stan naszych mórz i ich zanieczyszczenie na pewno wpływają na jej jakość. Jeśli już decydujemy się za zakup soli morskiej powinna ona mieć nieco szarawy kolor.

Najzdrowszymi solami wg Jerzego Zięby są himalajska i celtycka. Oby dwie mają różowy kolor - są wydobywane ręcznie z wnętrza gór, nie są w ogóle przetworzone, bez zbędnych dodatków, więc najbardziej naturalne. Sól himalajska posiada aż 84 pierwiastki potrzebne naszemu organizmowi. Niestety nie jestem żadnym chemikiem, więc nie będę ich tu wymieniać, a w necie na pewno znajdziecie te informacje. Pan Jerzy bardzo często wspomina w swoich wykładach o niedoborze MINERAŁÓW w naszych organizmach. O tym, że jemy za mało witamin to każdy wie, ale zapominamy również o ważnych minerałach. W taki łatwy sposób, jak zmiana soli kuchennej na himalajską możemy choć odrobinę zwiększyć ich ilość i być o tyle zdrowsi :) Dlatego, jeśli zauważyliście, w moich przepisach zawsze podkreślam, że właśnie takiej używam ;) 

Jerzy Zięba mówi nawet, że sól powinna być dodawana do wody, którą nawadniamy nasze organizmy!!! Ale znów tylko ta właściwa sól. Samo nawadnianie organizmu wodą bez minerałów nie daje nam zbyt dużych korzyści. Wodę wraz z minerałami wydalamy poprzez pot oraz mocz, a jeśli nawadniamy się zwykłą wodą w ogromnych ilościach to powolutku tylko je wypłukujemy. Dlatego powinniśmy pić wodę tylko wysoko zmineralizowaną, lub ewentualnie zwykłą z dodatkiem soli himalajskiej, celtyckiej bądź kłodawskiej. Za pomocą tej prostej czynności można wyleczyć wiele schorzeń i chorób, na przykład wrzody żołądka, nadciśnienie, czy chociażby bezsenność.

Zapraszam wszystkich do posłuchania wywiadu z profesorem Jerzym. Naprawdę zmieni on Wasze nastawienie do lekarzy i stosowanych wszędzie leków. Dla tych, którzy nie mają zbyt dużo czasu, zacznijcie od około 42 minuty - w tym momencie pan Jerzy zaczyna mówić o soli i jej właściwościach.

Posłuchajcie i napiszcie co Wy na to. Jestem ciekawa Waszych opinii :)


Skrót LBA oznacza Liebster Bloger Award, takie dziwne połączenie niemieckiego i angielskiego. Czyli niejako otrzymałam "najważniejszą blogową nagrodę" - tak w moim rozumieniu :D Nagroda ma zachęcać początkujących blogerów do dalszej aktywności, a także do poszerzania znajomości. Za nominację bardzo dziękuję Oli z inspirującego bloga aleksandrakaliszan.com. Ola namawia na wycieczki w ciekawe miejsca, a przy okazji chce nas perfekcyjnie nauczyć angielskiego :) Szczególnie zapraszam Was do zapoznania się z jej fiszkami.
LBA to trochę jakby łańcuszek, ale nie do końca - przecież dzięki niemu poznajemy bardziej siebie samych, a także nawiązujemy ciekawe kontakty z innymi blogerami :)

A więc do dzieła!!! Oto pytania, które otrzymałam:

Jeden przedmiot, który zabrałbyś na bezludną wyspę:

Najchętniej zabrałabym całą rodzinkę, ale skoro ma to być przedmiot to byłaby to książka - a najlepiej zbiór książek, których nigdy nie mam czasu przeczytać. A tam w ciszy i spokoju, w końcu mogłabym na przykład jeszcze raz przerobić Mroczną Wieżę Stephena Kinga. 

foto: klik



Miejsce na świecie, które chciałabyś jeszcze odwiedzić:



Islandia - mimo tego, że kraj nie należy do ciepłych zdecydowanie chciałabym tam zawitać!!! Obejrzeć zorze polarne - moje marzenie!!! Troszkę zazdroszczę moim bliskim znajomym, którzy spędzili tam dobrych kilka lat - a ja nie wykorzystałam okazji, żeby do nich zawitać :/



foto: klik

Najpiękniejsze miejsce, które do tej pory widziałaś:


Jeśli mam już wybrać jedno miejsce to zdecydowanie jest to wyspa Santorini. Każdemu polecam tam być i spróbować prawdziwej greckiej sałatki. Miejsce oblegane, ale nie przereklamowane. Przepiękne widoki, które chętnie zobaczyłabym jeszcze raz.


Twój największy blogowy sukces, to...

Mam nadzieję, że jest jeszcze przede mną ;)



Szybkie, pyszne i proste danie to...

Szpinak wrzucony na patelnię + dużo czosnku + pieprz + sól + jogurt naturalny + makaron rurki pełnoziarnisty = zdrowe i pełne brzuszki :D

foto: klik

Zapraszasz teściową na kolację, czym ją zaskoczysz?

Kanapkami z serem i szynką :D hihih Na pewno nieźle by się zdziwiła, bo troszkę już mnie zna i wie, że jestem "wymyślata" :D A tak na serio to pewnie zrobiłabym zapiekankę z pieczarkami, kurczakiem i makaronem, albo przepyszną zupę z dyni - ostatnio hit u mnie w kuchni :)


Kim chciałaś być jako dziecko?

Jakoś mi to w głowie nie utkwiło - chyba miałam za dużo pomysłów co chwilę :D Ale pamiętam jak jedna z babć zawsze mi powtarzała, że "Magdusia - Ty to będziesz lekarzem!!!" :D Takie jej marzenia, hehe. Oj, jak bardzo się myliła :D Od informatyka do lekarza trochę daleko... ;)


Twój sprawdzony urodowy trik:

Zbyt mocno się nie maluję - bo nie potrafię :D Zazwyczaj szybko wrzucam trochę podkładu na buźkę i maluję rzęsy. Jak dla mnie najlepszy duet to:



Must-have w szafie każdej kobiety to...

Czarne legginsy + bokserka + długi sweter - to tak na jesienną porę ;)


Kobieta, która Cię inspiruje/którą podziwiasz/którą naśladujesz to...

Zdecydowanie moja Mama :) Na pewno jest moim wzorem do naśladowania, nikogo lepiej nie znam niż ją. Zawsze poradzi, pomoże w trudniejszych chwilach.


Cel w Twoim życiu, do którego dążysz to...

Być szczęśliwą, realizować marzenia swoje i moich trzech chłopaków :*



No i teraz najważniejsze, moje kolejne nominacje do LBA:

Pytania dziewczyny te same co wyżej ;)