No dobra, przyznaję się!!! Używam w kuchni vegety!!! Straszne co? Zwłaszcza, że raczej promuję zdrowy tryb życia i omijam z dala wszystkie przyprawowe mieszanki na półkach sklepowych. Aaa... jeszcze Wam powiem, kto mnie do tego namówił - oczywiście, że mama!!! No jak jej nie słuchać!!! :)
Sekret jednak tkwi w tym, że vegeta jest domowej roboty!!! I już Wam piszę jak się zabrać za jej zrobienie. Myślę, że każda pora roku na jej przygotowanie jest dobra, ale najlepsza będzie jesień, kiedy zbieramy nasze plony z przydomowych warzywniaków. Wszystkie składniki będą wtedy eko, nie okraszone żadnym chemicznym paskudztwem.

Składniki na vegetę:
2 kg marchwii
1 kg pietruszki
1 duży por
1 kg selera
1 duży pęk natki pietruszki
1 opakowanie kurkumy
Około 15 dag soli himalajskiej

I znów podkreślam, użyjcie tylko soli himalajskiej!!! Więcej o niej piszę tutaj. Marchew, pietruchę i selera trzemy na tarce o grubych oczkach. Pora i natkę pietruszki siekamy na drobniutko. Potrzebna nam teraz będzie suszarka do owoców, ewentualnie miejsce na grzejniku lub piec kaflowy u babci :) Warzywa układamy najlepiej na pergaminie, no i zaczynamy suszyć tą sieczkę :D Przez około 24 godziny, zależy jaką mocą. Potem wszystko razem wałkujemy, przesypujemy do słoiczków i dosypujemy sól oraz kurkumę. Dokładnie mieszamy i używamy :) Do czego? Zupy, sosy, mięsa pieczone, sałatki, surówki - gdzie tylko zapragniecie :) Do słoiczków możecie dorzucić po 2-3 liście laurowe, podobno dobrze chłoną wilgoć.

Smacznego dla naszego zdrowia!!!


Podoba Wam się przepis? Używacie w domach vegety? 
Dziękuję za każdy komentarz!!! ;)

Piekliście kiedyś torty? Ja próbowałam już kilka razy, jakoś zawsze z marnym skutkiem. Próbowałam zrobić "Rainbow cake" - niestety wszystkie tęczowe warstwy wylądowały w koszu - płaskie jak dechy!!! Zrobiłam "Layered cake" - kilkanaście razy otwierając i zamykając piekarnik. Potem ślicznie go udekorowałam, popstrykałam tysiąc fotek no i na koniec okazał się zakalcem!!! :/ Czy ja wybieram jakieś zbyt skomplikowane torty? Czy po prostu nie mam ręki do nich???!!!
No, ale tym razem się udało!!! Więc się dzielę, przynajmniej pysznymi widokami, bo torcik został już dawno pochłonięty :D
Okazja się nadarzyła niemała: moja siostrzenica Zuza skończyła już 2 latka!!! Może pomysł dla dzieci troszkę dziwny, bo tort ma mnóstwo szpinaku w sobie - ale jakoś z chęcią go zjadły :) Wszystko dzięki tym kolorom!!!
Za przepis bardzo dziękuję koleżance z "Molików książkowych" - Romanie, która zawsze piecze dla nas takie pyszności!!!

I już pędzę ze składnikami:

400 g mrożonego szpinaku
3 łyżeczki proszku do pieczenia
1 szklanka mąki krupczatki
1 szklanka mąki tortowej
3 duże jaja
200 g cukru
1 1/3 szklanka oleju

2 łyżki cukru pudru
1 łyżeczka żelatyny
1/3 szklanka ciepłej wody
400 ml śmietany 30%

Szpinak rozmrażamy i odciskamy z nadmiaru wody. Jajka miksujemy z cukrem, aż się rozpuści. Dolewamy powoli olej nadal miksując. Następnie dodajemy wymieszane ze sobą mąki z proszkiem do pieczenia, najlepiej wcześniej przesiane. Na koniec dodajemy szpinak i dokładnie mieszamy. Ciasto przelewamy do tortownicy (25 cm) i wstawiamy do nagrzanego do 180°C piekarnika na niecałą godzinę. Sprawdzamy czy jest gotowy metodą na suchy patyk :)

Teraz możemy przygotować śmietanę. Miksujemy ją na wysokich obrotach z cukrem pudrem. Na koniec dodajemy ostrożnie rozpuszczoną w wodzie żelatynę, tak, żeby nie powstały grudki.
Gdy ciasto wystygnie odkrawamy około 1/3 z góry, następnie nakładamy na spód ciasta śmietanę i na wierzch kruszymy tą odkrojoną część. Dzięki mące krupczatce powstaje nam śliczny delikatny mech :) Dla kontrastu można go przyozdobić świeżymi truskawkami, malinami czy wisienkami. Proponuję również granat (dzięki Romana!!! :)), który ładnie przełamie smak tortu twoją kwaskowatością.





Jak widać torcik się udał nawet mnie, więc może go wykonać każdy :) Efekt zaskoczenia gości gwarantowany!!! I nasze dzieci były zachwycone :)

Jakiś czas temu przesłuchałam niemal wszystkie wykłady profesora Jerzego Zięby. Myślę, że większość osób zna jegomościa, a jeśli nie, to bardzo zachęcam Was do zainteresowania się jego osobą, a raczej jego działalnością. Otóż gostek moim zdaniem próbuje w końcu zrobić coś dla CZŁOWIEKA, jako jeden z nielicznych publicznie mówi o przemyśle farmaceutycznym oraz lekarzach, jako szajce, która chce tylko zarobić kasiorę na niewiedzy i niestety zdrowiu nas wszystkich. Jest zwolennikiem naturoterapii, zalegalizowania marihuany leczniczej, a także wielkim przeciwnikiem szczepień ochronnych. Ma wielu przeciwników, jednak jest na tyle odważny, by głośno mówić o sprawach oczywistych, które dzieją się w polityce i w wielkich firmach zarabiających na niewiedzy i zdrowiu (bądź chorobie) Polaków.

Jerzy Zięba zmienił moje postrzeganie na wiele aspektów związanych ze zdrowiem. Jednym z nich jest używanie soli. Każdy z nas wie, że sól to biała śmierć, dietetycy zalecają jej ograniczanie (broń Boże wyłączenie z jadłospisu!!!), nadmiernie stosowana prowadzi do wielu chorób. Zwiększa ryzyko zachorowania na raka żołądka, sprzyja powstawaniu kamieni nerkowych oraz może prowadzić do rozwoju osteoporozy poprzez wypłukiwanie wapnia z naszych organizmów.
Tymczasem sól jest niezbędna do prawidłowego działania naszych organizmów. Wg niektórych źródeł spożywamy jej za dużo, bo aż 10 gramów dziennie, a norma to 5g. Jest główną przyprawą w naszych kuchniach - ja sama osobiście nie wyobrażam sobie gotowania bez soli.

A co mówi pan Jerzy na ten temat? Sól jest zdrowa!!! Spożywana w większych ilościach może nawet obniżyć ryzyko chorób serca. Ale trzeba spożywać odpowiednią sól, jeśli chcemy mieć z niej jakieś korzyści. Namawia nas do porzucenia białej soli kuchennej, którą kupicie naprawdę wszędzie, na rzecz soli himalajskiej, celtyckiej lub kłodawskiej. Sól kuchenna jest tak oczyszczona, że nie ma w sobie prawie żadnych minerałów, ewentualnie wzbogacona jest o jod. Sól morska - wydawałaby się zdrowsza, no ale nie o wiele. Posiada spory wachlarz minerałów, ale obecny stan naszych mórz i ich zanieczyszczenie na pewno wpływają na jej jakość. Jeśli już decydujemy się za zakup soli morskiej powinna ona mieć nieco szarawy kolor.

Najzdrowszymi solami wg Jerzego Zięby są himalajska i celtycka. Oby dwie mają różowy kolor - są wydobywane ręcznie z wnętrza gór, nie są w ogóle przetworzone, bez zbędnych dodatków, więc najbardziej naturalne. Sól himalajska posiada aż 84 pierwiastki potrzebne naszemu organizmowi. Niestety nie jestem żadnym chemikiem, więc nie będę ich tu wymieniać, a w necie na pewno znajdziecie te informacje. Pan Jerzy bardzo często wspomina w swoich wykładach o niedoborze MINERAŁÓW w naszych organizmach. O tym, że jemy za mało witamin to każdy wie, ale zapominamy również o ważnych minerałach. W taki łatwy sposób, jak zmiana soli kuchennej na himalajską możemy choć odrobinę zwiększyć ich ilość i być o tyle zdrowsi :) Dlatego, jeśli zauważyliście, w moich przepisach zawsze podkreślam, że właśnie takiej używam ;) 

Jerzy Zięba mówi nawet, że sól powinna być dodawana do wody, którą nawadniamy nasze organizmy!!! Ale znów tylko ta właściwa sól. Samo nawadnianie organizmu wodą bez minerałów nie daje nam zbyt dużych korzyści. Wodę wraz z minerałami wydalamy poprzez pot oraz mocz, a jeśli nawadniamy się zwykłą wodą w ogromnych ilościach to powolutku tylko je wypłukujemy. Dlatego powinniśmy pić wodę tylko wysoko zmineralizowaną, lub ewentualnie zwykłą z dodatkiem soli himalajskiej, celtyckiej bądź kłodawskiej. Za pomocą tej prostej czynności można wyleczyć wiele schorzeń i chorób, na przykład wrzody żołądka, nadciśnienie, czy chociażby bezsenność.

Zapraszam wszystkich do posłuchania wywiadu z profesorem Jerzym. Naprawdę zmieni on Wasze nastawienie do lekarzy i stosowanych wszędzie leków. Dla tych, którzy nie mają zbyt dużo czasu, zacznijcie od około 42 minuty - w tym momencie pan Jerzy zaczyna mówić o soli i jej właściwościach.

Posłuchajcie i napiszcie co Wy na to. Jestem ciekawa Waszych opinii :)


Oj, dawno już tu nie było recenzji książki, a przecież do biblioteki chodzimy co chwilę i czytamy z Kubą coraz więcej i więcej. No i potem taszczę te dodatkowe kilogramy na ramieniu, a kolejne na brzuchu w chuście :D Po wejściu na trzecie piętro ramię odpada, ale radość z wycieczki do naszej biblioteki jest bezcenna, więc czego się nie robi dla dzieci :) 
Z Kubą uczymy się ostatnio czytać - zobaczymy jak szybko to ogarnie - jak na razie ma bardzo duży zapał ale i nerwus z niego nieziemski!!! Baran jeden (znak zodiaku - żeby nie było ;D)!!! Nawiasem mówiąc to w domu mam dwóch baranów, koziorożca i ja sama też jestem rogaczem - bykiem :) No czasami jest ciekawie!!! :p

Dobra, miało być o książkach.
Otóż wymienione tytuły to zbiory wierszyków napisanych przez Agnieszkę Frączek. Te dwa nie są oczywiście jej jedynymi dziełami. Na stronach tej księgarni znalazłam ich ponad siedemdziesiąt - niezły dorobek. Pani Agnieszka jest niesamowicie pracowita - jest doktorem habilitowanym językoznawstwa, germanistką i leksykografem. Stworzyła serię książek logopedycznych, przybliża dzieciom wiedzę o poprawnej polszczyźnie.

Dwie książeczki, które chciałam Wam przybliżyć czyta się niezwykle lekko. Jednocześnie autorka wplata ciekawe i na pewno nowe dla dzieciaka polskie wyrazy. Zmienia również w nich literki - tworząc zupełnie nowe znaczenie, na przykład w Rymobraniu pisze o "PIETRÓŻKACH" - to takie fajne warzywo, któremu wyrosły rogi zamiast natki :) Z Kubą uwielbiamy również "Drobiobranie" - zawsze gdy jesteśmy w lesie na grzybobraniu głośno krzyczymy wiersz o Stasiu, który na grzybki kurki wołał: "cip, cip, cip", a na gąski: "taś, taś, taś" :) I czasami jakąś kurkę udaje nam się znaleźć ;)
Ja osobiście uwielbiam "Drżyrafę Kachę" - która, mimo swoich rozmiarów boi się nawet muszki. I trochę ją rozumiem, bo ja zwiewam przed prawie każdym pojorem - bleee :/ Kacha jest za to bardzo zabawna!!!

W "Zielono Mi" podobają nam się "Żaby na zakupach", Kuba się nauczył od niech, że ich dzieciaczki to kijanki. Wiersz "Skrzydła" dla dzieciaczków, które chciałyby latać oraz "Kwadratowa Krowa", która naprawdę wszystko ma kwadratowe, nawet mleko od razu w kartonikach daje :) W wielu wierszach pani Agnieszka wplata słowo kask - może fajnie jej się rymuje, ale pewnie chciała też zaznaczyć jak ważne jest jego używanie. Dobre dla dzieci, które mają opory przed jego zakładaniem. 
Poza ciekawymi wierszami, obie książki zostały pięknie zilustrowane. Spójrzcie tylko na zdjęcia poniżej :)









Ciekawa jestem, czy czytaliście którąś z tych książek i który wiersz najbardziej utkwił Wam w pamięci :)